Index
George Orwell Folwark zwierzęcy (18)
rozdzial 18 (55)
143 18 (11)
rozdzial 18 (27)
18 (360)
18 (409)
52 (18)
18 (116)
18 (402)
rozdzial 02 (161)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • minister.pev.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Nie "my" i "oni", nie "ja" i "to", ale "ja" i "ty".Więź niepolityczna i pragmatyczna, ale mistyczna.W pewnym sensie Ekumena nie jestorganizmem politycznym, lecz mistycznym.Uważa, że początki są ogromnie ważne.Początki i środki.Jej doktryna jest przeciwieństwem zasady, że cel uświęcaśrodki.Dlatego działa sposobami subtelnymi i powolnymi, a także dziwnymi iryzykownymi, podobnie jak ewolucja, która w pewnym sensie jest dla niejwzorem.Zostałem więc wysłany sam.Ze względu na was? Czy ze względu namnie`.' Nie wiem.Tak, to niewątpliwie skomplikowało sprawy.Ale z równympożytkiem mógłbym cię spytać, dlaczego nigdy nie przyszło wam na myśl, żebyzbudować pojazd latający'? Jeden mały przemycony samolot zaoszczędziłby tobie imnie wielu trudności!    - Jakiemu zdrowemu na umyśle człowiekowi przyszłoby do głowy.że można latać? powiedział Estraven surowo.Była to sensowna odpowiedź naplanecie, gdzie nie ma żadnych istot skrzydlatych i nawet anioły ŚwiętejHierarchii Jomesz nie latają, tylko opadają bezskrzydłe na ziemię jak płatkiśniegu albo jak niesione wiatrem nasiona w tym świecie bez kwiatów.    W połowie miesiąca nimmer, po okresie wiatrów i ostrych mrozów,mieliśmy przez wiele dni dobrą pogodę.Jeżeli były burze, to daleko na południeod nas, tam w dole, a my, w środku zamieci, mieliśmy zachmurzenie przy prawiebezwietrznej pogodzie.Początkowo pokrywa chmur nie była gruba i powietrzeprzesycało równe.rozproszone światło słoneczne odbite od chmur i od śniegu, zdołu i od góry.Przez noc pogoda się pogorszyła.Wszelkie światło znikło, niezostało nic.Wyszliśmy z namiotu w nicość.Sanki i namiot były, Estraven stałobok mnie, ale ani on, ani ja nie rzucaliśmy cienia.Przyćmione, matowe światłowypełniało wszystko.Kiedy stąpaliśmy po skrzypiącym śniegu, z braku cienia niewidać było odbicia stopy.Nie zostawialiśmy śladów.Sanki, namiot, on, ja iabsolutnie nic więcej.Nie było słońca, nieba, horyzontu, świata.Białawoszarapustka, w której byliśmy jakby zawieszeni.Złudzenie było tak doskonałe, żemiałem kłopot z utrzymaniem równowagi.Moje ucho wewnętrzne przywykło dopotwierdzania informacji o moim położeniu ze strony wzroku, teraz go niedostawało, jakbym oślepł.Było to do zniesienia, póki się pakowaliśmy, alemarsz, kiedy ma się przed sobą pustkę, nic, na co można patrzeć, nic, na czymmożna by oko zatrzymać, był początkowo tylko denerwujący, a potem stał sięwyczerpujący.Poruszaliśmy się na nartach po dobrym, firnowym śniegu bez zasp,twardym,, tego byliśmy pewni przez pierwsze dwa kilometry.Powinniśmy mieć dobretempo.Mimo to posuwaliśmy się coraz wolniej szukając po omacku drogi, mimo żenic jej nie zasłaniało, i trzeba było największego wysiłku woli, żeby iśćnormalnym tempem.Każda najmniejsza nierówność powierzchni stanowiła szok, jakprzy wchodzeniu na schody niespodziewany stopień albo brak spodziewanegostopnia, nie byliśmy na nią przygotowani, bo brakowało cienia, który by jąujawniał.Z otwartymi oczami poruszaliśmy się jak ślepcy.Trwało to dzień zadniem i zaczęliśmy skracać dzienne przemarsze, ho już wczesnym popołudniemociekaliśmy potem i drżeliśmy z napięcia i wyczerpania.Zacząłem tęsknić zapadającym śniegiem, za zawieją, za czymkolwiek, ale co rano wychodziliśmy znamiotu w pustkę, białą pogodę, w to, co Estraven nazywał "bezcienieni".    W dniu odorny nimmer, sześćdziesiątego pierwszego dnia naszejpodróży, koło południa, ta pozbawiona wszelkich cech ślepa pustka wokół naspopłynęła i zafalowała.Uznałem, że zwodzą mnie oczy, jak się to częstozdarzało, i nie zwracałem uwagi na niejasne i niezrozumiałe ruchy powietrza, ażnagle dostrzegłem przebłysk małego, bladego, martwego słońca nad głową.Aponiżej, wprost przed nami ujrzałem olbrzymi czarny kształt wypiętrzający sięnaprzeciw nas z pustki.Czarne macki wiły się i wyciągały w górę.Zatrzymałemsię jak wryty obracając przy tym Estravena na jego nartach, bo byliśmy razemwprzęgnięci do sanek.    - Co to jest? - spytałem.    Estraven przyjrzał się czarnym, potwornym kształtom ukrytym wemgle i po chwili powiedział:    - Turnie.To muszą być Turnie Eszerhoth.- I ruszył dalej.Byliśmy oddaleni o całe kilometry od tego, co wydało mi się wznosić tuż-tużprzed nami.Stopniowo biała pogoda zmieniła się w gęstą, nisko ścielącą sięmgłę, a potem przejaśniło się i przed zachodem słońca ujrzeliśmy je w całejokazałości: nunataki, wielkie, spękane i zerodowane wierzchołki skał sterczące zlodu, ukazujące nie większą część niż pływające góry lodowe, zatopione w lodziegóry, śpiące od eonów.    Wskazywały one.że znaleźliśmy się nieco na północ od naszejnajkrótszej trasy, jeżeli mogliśmy wierzyć po amatorsku sporządzonej mapie,jedynej, jaką mieliśmy.Następnego dnia po raz pierwszy zboczyliśmy nieco napołudniowy wschód.następny    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.