Index Zelazny Roger Amber 07 Krew Amberu rozdzial 07 (91) 141 07 (10) rozdzial 07 (286) rozdzial 07 (268) rozdzial 07 (162) rozdzial 07 (228) rozdzial 07 (153) rozdzial 07 (230) 251 00 (7) |
[ Pobierz całość w formacie PDF ] . Przed boksami zatrzymałem się.Coś tu było nie tak. Po chwili zrozumiałem - w ciemnościach jasno świeciły dwa duże okna.Jedno w boksie pana Sijniko.To znaczy, że sponsor nie śpi, mimo że zawsze w tym czasie śpi.I jeszcze w jednym oknie się świeci - w laboratorium.Tam też ktoś czuwa. Przygotowują się. A ja za diabła nie wiem - co wymyślili? Wymacałem wąski nóż w szwie skórzanych portek, jednocześnie uprzytamniając sobie, że urządzam przebieżki po stadninie odziany w biały fartuch - widoczny za kilometr.Całe szczęście, że postanowili nie strzelać do mnie - trudno wymyślić sobie lepszy cel! Zrzuciłem fartuch i zrolowałem go.Przede mną rozciągała się otwarta przestrzeń, co chwila oświetlana reflektorem z wieżyczki.Wyczekałem aż promień skieruje się w bok od łączki i biegiem rzuciłem się do swojego boksu.Zdążyłem pomyśleć: dobrze, że u sponsora i w laboratorium pali się światło.Przynajmniej nie śledzą mnie. Oto i mój boks. "Stop!" - krzyknąłem do siebie.Wewnątrz mnie wyła syrena alarmowa.O co chodzi? Dokładnie zamknąłem drzwi, kiedy wychodziłem.Pamiętałem to dokładnie.Ktoś tu był już po mnie.Ale gdzie jest teraz? Czeka na mnie w ciemnym korytarzu? Znajdowałem się w niewygodnym położeniu - między mną i wieżą nie było żadnego budynku, wiedziałem więc, że za minutę promień reflektora oświetli mnie. Plecami czułem, jak skrada się ku mnie krąg światła.Ogarnęła mnie wściekła chęć działania - pognać gdzieś, rozwalić co wpadnie pod rękę.Tak się czułem na stadionie, kiedy zabiłem sponsora.Jeśli nie mogę stać i czekać śmierci, to lepiej spotka ją twarzą w twarz. Najważniejsze - szybkość! Dwoma skokami dopadłem drzwi, szybkim uderzeniem otworzyłem je i wpadłem w korytarz.Oczekiwałem uderzenia, strzału - ale nie przydarzyło się nic takiego.Walnąłem w ścianę z oknem, dzielącą korytarz i znieruchomiałem.Było nadzwyczaj cicho, brzęczał jakiś przedwczesny komar.Gdzieś w oddali zakrakała wystraszona czymś wrona. Boks był pusty. Ale odgłosu oddechu, ani jęku, ani ruchu. Odetchnąłem, Postarałem się uspokoić.Drzwi mógł otworzyć wiatr.Niezbyt wiarogodne, ale możliwe. A może pułapka czekała na mnie w moim pokoju? Ale już byłem pewniejszy.Mogłem się nie śpieszyć, za plecami miałem betonową ścianę, korytarz - wąski, tu wrogowie nie mają nade mną przewagi. Oparłszy się plecami o ścianę mocnym uderzeniem nogi otworzyłem drzwi do swojego pokoju. Cicho.Pusto.Martwo.Tylko nieprzyjemny, uciekający z przeciągiem zapach.medyczny.martwy. Przemknął obok mnie, wysysany przez przeciąg na korytarz, pozostawił po sobie pewną ociężałość w głowie i gwałtowny atak mdłości. Wszedłem do pokoju.Był pusty.A gdzie mój ptaszek, gdzie jest Marusia? Na podłodze, na moim materacu leżał koc, pod nim można było odgadnąć ciało dziewczynki. Zasnęła. Zapach wciąż jeszcze panował w pokoju i był wstrętny. Kiedy pochyliłem się, żeby obudzić ptaszka i odnieść ją do boksu laboratoryjnego, zapach wydał mi się jeszcze silniejszy.Dotknąłem ramienia Marusi.Nie odezwała się - ramię poddało się naciskowi ręki. Odrzuciłem koc.Marusia leżała na boku, we wpadającym przez okno świetle latarni widać było, że nigdy już się nie obudzi.Marusia była martwa. Wziąłem ją na ręce i poszedłem do wyjścia. Marusia była lekka, jakby miała ptasie kości.Jej głowa zwisła, twarz, obramowana białymi piórkami, była spokojna. Ta woń - nieprzyjemna, dusząca - skąd ją znam? Jej ślady wyczuwało się w laboratorium.W pewnej zlewce.Co powiedział Awtandił? Powiedział: "Nie możemy ograniczać się do badań.Powinniśmy hodować pupili, hodować i uśmiercać, jeśli okażą się niezdolni do życia".- "To chyba rzadko się zdarza" - przerwała mu Ludmiła."Jeśli nawet zdarza się, to istnieją humanitarne sposoby.Pupilek nawet się nie domyśli, że umiera". Awtandił! Wziął wtedy z półki stojak z szeregiem ampułek.W jednej była mętna biała ciecz. Teraz już wiedziałem, jaką śmierć przewidział dla mnie pan sponsor: Awtandił albo jakiś inny równie posłuszny uczony przedostał się do boksu, rozbił w moim pokoju ampułkę, albo wdusił przycisk rozpylacza.Był przekonany, że śpię - dokąd niby miałbym pójść? Morderca puścił gaz, zamknął drzwi i wyszedł z boksu.Rozpylona trucizna działała, jak sądzę, błyskawicznie - Marusia nic nie poczuła. Ale ja czułem - i swoją śmierć, i śmierć dziewczynki. Szedłem do wyjścia i myślałem: jak to dobrze, że wyprowadzałem stąd Leonorę i Arseniusza, Inaczej wszyscy byśmy zginęli. Podszedłem do drzwi wyjściowych i znieruchomiałem. Nie miałem planu na wypadek dalszych działań. Odnieść ciało dziewczynki do sponsora? Oskarżyć go o zabójstwo? I co dalej? Ich moc polegała na tym, że śmierć któregokolwiek z ludzi nie mogła być powodem bólu czy przynajmniej wstydu.Im mniej pozostanie ludzi, tym lepiej. Odnieść ją do laboratorium i oskarżyć uczonych? Nie czują i nie poczują wyrzutów sumienia, ponieważ wykonali polecenie i wykonali je dobrze. Trzymałem w ręku lekkie ciało ptaka i docierało do mnie, że odtąd mam w życiu cel i drogę - drogę wrogości i nienawiści do sponsorów.Nie dla tego wcale, że są okrutni i bez serc, wśród nich byli różni, a dlatego, że, jak się okazało, przed sobą mamy tylko dwie drogi - albo na Ziemi pozostaną ludzie, albo na Ziemi będą żyli sponsorzy ze swoimi pupilkami. A skoro tak, to od dziś nie należę do siebie.Powinienem znaleźć sojuszników, bo chyba nie jestem sam na całej planecie! Powinienem mieć przyjaciół i towarzyszy broni! Nie Markizę i Henryka, którzy wspaniale się urządzili, a jacyś inni, jeszcze nieznani mi ludzie. Przyłapałem się na tym, że stoję przy zamkniętych drzwiach i trzymam ciało Marusi zawinięte w koc. Wróciłem do swojego boksu, ostrożnie ułożyłem Marusię na materacu, poprosiłem w myślach przebaczenia za to, że odchodzę.Potem wziąłem koc.Dwa razy mocno nim strzepnąłem, żeby pozbyć się resztek gazu, zwinąłem w rulon i owinąłem się nim.Tak było wygodniej niż trzymać go w ręku czy pod pachą.Potem wziąłem kilka sucharów, niedojedzonych przez moich wychowanków, wsunąłem do kieszeni spodni.Biały fartuch też wziąłem , mógł się przydać. Powinienem natychmiast, póki jeszcze nie przyszli sprawdzić czy dobrze wykonali swoją robotę, póki nie zaczęło świtać, uciec ze stadniny. Mniej więcej wiedziałem jak powinno się to odbyć - w ciągu ostatnich tygodni nie raz w myślach uciekałem stąd [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||