Index
Foster Alan Dean Tran ky ky 02 Misja do Moulokinu
Miller Steve Lee Sharon Wszechswiat Liaden 02 Agent
Chalker Jack L Swiaty Rombu 02 Cerber Wilk w owczarni
Foster Alan Dean Przekleci 02 Krzywe zwierciadlo
Największa Tajemnica Ludzkoœci (tom I) cz. 02
J.R.R. Tolkien 02 The Two Towers
czesc 02 rozdzial 03 (3)
08 (65)
Masterton Graham Zwierciadlo piekiel
rozdzial 01 (296)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pies-bambi.htw.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Po raz drugi w życiu oglądałem scenę potrącenia człowieka przezsamochód.Za pierwszym razem było to w Nowym Jorku.Ofiara wylądowała na głowie.Zbiegając z ganku po dwa stopnie, pomyślałem sobie przelotnie, jak nierealniewyglądają takie wypadki.Widzisz faceta, który gada ze znajomym albo liże loda -potem szybki ruch, głuche uderzenie - i martwe ciało szybuje w powietrzu.    Kierowca wysiadł z furgonetki i stał pochylony nad ciałem.Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, kiedy doszedłem na miejsce, były zielonelody, oblepione ziemią i żwirem.Zaczynały już topnieć na czarnym asfalcie.    Nikogo więcej nie było w pobliżu.Zbliżyłem się do kierowcy i zwahaniem zajrzałem mu przez ramię.Śmierdział potem i ciepłem ludzkiego ciała.Chłopiec leżał na boku, z nogami rozrzuconymi jak na stop - klatce, ukazującejdziecko w biegu.Z ust sączyła mu się krew, oczy były szeroko otwarte.Nie:tylko jedno oko było otwarte, drugie było półprzymknięte, powieka drgała.    - Mogę pomóc? Wezwę karetkę, dobrze? Niech pan tu zostanie, aja polecę wezwać karetkę.Kierowca odwrócił się: znałem jego twarz z biesiadyprzy rożnie.Był jednym z kucharzy.Stary kawalarz.    - Nic się nie zgadza.Ale ja to wiedziałem.Tak, pewnie, niechpan ściągnie karetkę.Nigdy nic do końca nie wiadomo.    Twarz miał ściągniętą, minę przerażoną, ale najbardziej zdumiałmnie ton jego głosu: złość mieszała się w nim z żalem nad sobą.Bez cienia lęku.Czy też skruchy.Uznałem, że to wynik szoku: ludzie na skutek ciężkich przeżyćczęsto się dziwnie zachowują i mówią od rzeczy.Nieszczęsny błazen wiedziałprawdopodobnie, że na jego życie padł w tej chwili cień, niezależnie od tego, cobędzie z chłopcem.Był skazany na pięćdziesiąt, z grubsza sądząc, lat życia wświadomości, że przejechał dziecko.Jak Boga kocham, było mi go żal.    - Joe Jordan! Przecież to nie miałeś być ty!    Pani Fletcher wyłoniła się zza naszych pleców z różową ścierkądo naczyń w dłoni.    - Wiem, niech to wszyscy diabli! Co tu się jeszcze popieprzy,zanim zrobimy z tym porządek? A to wczorajsze - słyszała pani? Która to już byłakolejna rzecz - czwarta? Piąta? Teraz już nie ma mądrych, nie ma!    - Uspokój się, Joe.Poczekamy, zobaczymy.Zadzwoni pan pokaretkę, panie Abbey? Numer jeden - dwa - trzy - cztery - pięć.Pięć pierwszychcyfr.To gorąca linia.    Chłopcu zabulgotało w gardle, a jego nogi raz czy dwapodskoczyły mimowolnie, jak udka żaby dotkniętej elektrodą na lekcji biologii.-Spojrzałem na Jordana, ten jednak patrzył wciąż na dziecko i kręcił głową.    - Powtarzam: ci, Gąseczko, wszyscy wiedzą, że to nie miałem byćj a!    Kiedy się odwróciłem, żeby biec do telefonu, usłyszałem za sobągłos pani Fletcher:    - Nie denerwuj się, trzeba czekać.    Asfalt parzył moje bose stopy.Kątem oka raz jeszczedostrzegłem topniejącą porcję lodów.W biegu minąłem Saxony, stojącą na górnymstopniu ganku.Przytrzymywała Kulfona za szeroką obrożę.    - Czy on nie żyje?    - Jeszcze żyje, ale kiepsko z nim.Muszę zadzwonić po karetkę.    Kiedy przyjechało pogotowie, w pewnej odległości od miejscawypadku stało już więcej gapiów.Środek ulicy zajął biały samochód policyjny; nadachu którego zapalał się i gasł rząd nerwowych niebieskich lampek.    Krótkie erupcje rozmów z krótkofalówki radiowozu wypełniałyprzestrzeń urywanym klekotem, który uspokajał i irytował zarazem:    Stojąc na ganku, patrzyliśmy, jak pielęgniarze ostrożnie kładąwiotkie ciało na noszach i wsuwają na tył ambulansu.Po odjeździe karetki, JoeJordan i policjant rozmawiali o czymś, stojąc przed naszym domem.Jordan cochwila pocierał dłonią podbródek, a gliniarz założył oba kciuki za szeroki,czarny pas munduru:    Pani Fletcher oderwała się od gromadki gapiów i przyłączyła donich dwóch.Rozmawiali jeszcze dłuższą chwilę, po czym Jordan i policjantodjechali razem wozem patrolowym.Pani Fletcher odprowadziła ich wzrokiem: Pochwili odwróciła się i gestem przywołała mnie do siebie.Zszedłem po schodach izbliżyłem się do niej po nagrzanych płytach chodnika.    - Wszystko widziałeś, co, Tom?    - Tak, niestety.To okropne.    Słońce stało wysoko, dokładnie nad ramieniem pani Fletcher.Musiałem przekrzywić głowę, żeby popatrzeć jej w oczy.    - Czy chłopiec śmiał się, zanim został potrącony?    - Śmiał się? O czym pani mówi?    - Pytam po prostu, czy się śmiał.umiał się - rozumiesz chyba,co to słowo znaczy? Jadł lody pistacjowe w rożku, to się zgadza, ale czy sięśmiał?    Pytanie było zadane całkiem serio.Co to wszystko miałoznaczyć?    - Nie wiem, nie zauważyłem.    - Pomyśl.Śmiał się, czy nie?    - Chyba nie, prawie na pewno nie.Patrzyłem na niego aż domomentu potrącenia, ale nie aż tak dokładnie.Chociaż tego akurat jestem pewien,tak, nie śmiał się.Czemu to takie ważne?    - Ale przejechał ręką po płocie, tak?    - Owszem, przejechał ręką po płocie.Wolną ręką, po szczyciepłotu.    Przyjrzała mi się bacznie.Poczułem się głupio i niewyraźnie.Żeby uciec spod rentgena jej wzroku, rozejrzałem się dookoła: wszyscy zebraniprzyglądali mi się w ten sam beznamiętny sposób, który tak mnie wytrącił zrównowagi poprzedniego dnia, przy rożnie.    Stary farmer w rdzawym stroju, młody chłopak z torbą warzyw podpachą, kobieta o wyglądzie nadzianej lali z włosami podkręconymi do góry naróżowe lokówki i nieapetycznie dyndającym w kąciku ust papierosem - wszyscy sięna mnie gapili.*    W godzinę potem pani Fletcher i Saxony udały się na zakupy.zapowiedziały, że wrócą dopiero wczesnym popołudniem.Właściwie miałem ochotęiść z nimi, ale nie zapraszały mnie, a nie mam zwyczaju sam się wpraszać.Pozaurn, pomyślałem, że dobrze nam zrobi jak się na chwilę rozstaniemy.Chciałemspisać notatki, które w postaci luźnych myśli gromadziły się w mojej głowie odchwili przybycia do Galen.Pierwsze wrażenia z miasteczka, i tak dalej.Zamierzałem też rozpocząć lekturę kilku specjalnie w tym celu przywiezionychbiografii literackich, żeby zobaczyć, jak to się robi.    Przebrałem się w sztruksowe szorty, podkoszulek i sandały.Przyniosłem z kuchni jeszcze jedną filiżankę kawy.Kulfon chodził za mną krok wkrok, ale pomału przyzwyczajałem się i do tego.Byłem wręcz bliskipostanowienia, że co będzie z książką, to będzie, ale zaraz po powrocie doConnecticut kupię sobie takiego psa nie z tej ziemi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.