Index
czesc 01 rozdzial 01
czesc 04 rozdzial 04
czesc 02 rozdzial 03 (3)
czesc 05 rozdzial 03 (2)
czesc 05 rozdzial 01 (3)
rozdzial 05 (206)
rozdzial 07 (91)
rozdzial 02 (20)
rozdzial 05 (14)
rozdzial 09 (214)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • acwpower.xlx.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .      Wijąc się, Brand wyciągnął ręce za głowę i pochwycił łańcuch po obu stronach trzymającej go mechanicznej dłoni.Był silny; wszyscy jesteśmy silni.Widziałem, jak nabrzmiewają i twardnieją mu mięśnie.Twarz miał siną, a szyja była masą naprężonych ścięgien.Przygryzł wargę; krew spływała na brodę, gdy szarpał za łańcuch.      Coś trzasnęło ostro, potem brzęknęło, łańcuch pękł i Brand dysząc ciężko runął na podłogę.Przetoczył się, obiema rękami obejmując szyję.Powoli, bardzo powoli Benedykt opuścił niezwykłe ramię.Wciąż trzymał łańcuch i Klejnot.Zacisnął palce drugiej ręki.Odetchnął głęboko.      Wzorzec zbladł jeszcze bardziej.Nade mną Tir-na Nog'th było już przezroczyste.Księżyc znikł nienud zupełnie.      - Benedykcie! - krzyknąłem.- Słyszysz mnie?      - Tak - odpowiedział cicho i zaczął się zapadać.      - Miasto zanika! Musisz natychmiast wracać!      Wyciągnąłem rękę.      - Brand.- Obejrzał się.      Lecz Brand także się zapadał i widziałem, że Benedykt nie zdoła go dosięgnąć.Chwyciłem go za lewe ramię i pociągnąłem.Obaj padliśmy na ziemię obok głazu.      Pomogłem mu wstać.Potem razem usiedliśmy na skale.Przez długą chwilę żaden z nas nie odzywał się ani słowem.      Spojrzeliśmy jeszcze raz: Tir-na Nog'th zniknęło.      Przebiegłem myślami to, co tak szybko, tak nagle zdarzyło się dzisiejszego dnia.Czułem ogromny ciężar zmęczenia i wiedziałem, że moja energia jest już na wyczerpaniu, że wkrótce zasnę.Nie mogłem zebrać myśli.Zbyt wiele działo się ostatnio.Oparłem głowę na kamieniu, obserwując chmury i gwiazdy.Klocki łamigłówki.kawałki, które powinny pasować, jeśli tylko zamienię je, poprzestawiam, ułożę we właściwy sposób.      Już teraz zamieniały się miejscami, przesuwały i odwracały, jakby z własnej woli.      - Zginął? Jak myślisz? - zapytał Benedykt, wyrywając mnie z zadumy.      - Prawdopodobnie.Był w fatalnym stanie, kiedy wszystko się rozpadło.      - Miał długą drogę w dół.Może zdążył znaleźć jakiś sposób ratunku, podobny do metody przybycia.      - W tej chwili to już bez znaczenia - odparłem.- Wyrwałeś mu kły.      Benedykt westchnął.Wciąż trzymał Klejnot, o wiele ciemniejszy niż przed chwilą.      - To prawda - przyznał w końcu.- Wzorzec jest bezpieczny.Chciałbym, by kiedyś, przed laty, nie powiedziano czegoś, co zostało powiedziane, albo nie uczyniono tego, co uczyniono.Czegoś, o czym nie wiedzieliśmy, a co pozwoliłoby mu dorosnąć inaczej, sprawiło, że byłby kimś innym niż ten zgorzkniały, złamany człowiek, jakiego spotkałem tam, w górze.Lepiej, że zginął.Ale to strata czegoś, czym mógł się stać.      Nie odpowiedziałem.To, o czym mówił, mogło, ale nie musiało być prawdą.To bez znaczenia.Brand mógł być skrajnym przypadkiem choroby psychicznej, cokolwiek to oznacza, ale nie musiał.Zawsze są jakieś powody.      Kiedy coś się zapaskudzi, kiedy nastąpi coś obrzydliwego, na pewno istnieje przyczyna.Wciąż jednak trzeba sobie jakoś radzić z zapaskudzoną, obrzydliwą sytuacją, a wytłumaczenie, skąd się wzięła, nie pomaga ani odrobinę.Jeśli ktoś postąpi naprawdę wrednie, zawsze istnieje tego przyczyna.Możesz jej szukać, jeśli masz ochotę, a dowiesz się, dlaczego taki z niego sukinsyn.      Problem w tym, że nie zmienia to faktów.Brand działał.Pośmiertna psychoanaliza niczego nie zmieniała.Bliźni osądzają nas według czynów i ich konsekwencji.Przy innych kryteriach zyskujesz tylko tanie poczucie moralnej wyższości myśląc, że ty na jego miejscu postąpiłbyś ładniej.Dlatego zostawiam te kwestie niebiosom.Nie mam dostatecznych kwalifikacji.      - Lepiej wracajmy do Amberu - rzekł Benedykt.- Jest jeszcze wiełe spraw, których trzeba dopilnować.      - Zaczekaj - powstrzymałem go.      - Na co?      - Zastanawiałem się.      A kiedy nie powiedziałem nic więcej, zapytał:      - I?      Przerzuciłem swoje Atuty, schowałem jego, schowałem Branda.      - Nie myślałeś kiedy, skąd się wzięło twoje nowe ramię? - spytałem.      - Oczywiście.Zdobyłeś je w Tir-na Nog'th, w dość niezwykłych okolicznościach.Pasuje.Działa.Dzisiaj wykazało swoją przydatność.      - Dokładnie.Czy to nie za wielki ciężar, by zrzucać go na czysty przypadek? Jedyna broń, jaka tam, w górze, dawała ci szansę w starciu z Klejnotem.I akurat ona była częścią ciebie.A ty akurat byłeś tą osobą, która czekała tam, by jej użyć.Prześledź wstecz wszystkie fakty.Czy nie nazbyt niezwykły.nie, raczej absurdalny ciąg zdarzeń doprowadził do takiej sytuacji?      - Jeżeli tak na to spojrzeć.      - Ja spojrzałem.I rozumiesz pewnie równie dobrze jak ja, że to coś więcej niż zbieg okoliczności.      - No, dobrze.Zgoda.Ale jak? Jak tego dokonano?      - Nie mam pojęcia - odparłem wyjmując kartę, na którą nie patrzyłem już od dawna.Czułem pod palcami jej chłód i twardość.- Ale nie metoda jest ważna.Zadałaś niewłaściwe pytanie.      - A o co powinienem spytać?      - Nie "jak?", ale "kto?"      - Myślisz, że to ludzki czynnik był przyczyną ciągu zdarzeń, prowadzących do odzyskania Klejnotu?      - Tego nie wiem.Co znaczy: ludzki? Ale myślę, że ktoś, kogo dobrze znamy, powrócił i stoi za tym wszystkim.      - No, dobrze.Kto?      Pokazałem mu Atut.      - Tata? To śmieszne! Na pewno już nie żyje.To już tak długo.      - Wiesz, że potrafiłby tego dokonać.Jest wystarczająco przebiegły.Nigdy do końca nie rozumieliśmy jego mocy.      Benedykt wstał.Przeciągnął się.Pokręcił głową.      - Chyba za długo siedziałeś na zimnie, Corwinie.Wracajmy do domu.      - Bez sprawdzenia? Daj spokój.To żadna zabawa.Siadaj i daj mi jedną minutę.Spróbujmy jego Atutu.      - Na pewno do tej pory już by się z kimś skontaktował.      - Nie sądzę.A nawet.No, Benedykcie.Zrób mi przyjemność.Co mamy do stracenia?      - Zgoda.Czemu nie?      Usiadł przy mnie.Trzymałem Atut tak, żebyśmy obaj go widzieli.Patrzyliśmy.Oczyściłem umysł i spróbowałem kontaktu.Nastąpił prawie natychmiast.      Przyglądał się nam z uśmiechem.      - Dobry wieczór.To była dobra robota - powiedział Ganelon.- Cieszę się, że przynieśliście moje świecidełko.Już wkrótce będzie mi potrzebne.Strona główna   Indeks    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.