Index Bertin Joanne Ostatni Lord Smok Terry Pratchett 19 Ostatni Bohater C.S.Lewis Opowiesci z Narnii 7 Ostatnia Bitwa Andrzej Sapkowski Ostatnie zyczenie (5) K. J. Yeskov Ostatni Wladca Pierscienia K. J. Yeskov Ostatni Wladca Pierscienia (3) 27 (77) fakty i mity 2 306 33 (3) Pacynski Tomasz Maskarada |
[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Steve, widzę ciebie wyraźnie- powiedział.-Widzę twoją opaloną twarz drobne zmarszczki; orzechowe oczy.Widzę twoje pełne, ciemne wargi, posiwiałe skronie, nieduże, trochę odstające uszy.Jesteś mi bliski i istniejesz naprawdę Ale mimo to jesteś bardziej oddalony ode mnie niż inna galaktyka, jesteś jak upiór, ta jak ten twój Mark Twain.Gdybym pozostał w moim świecie, nigdy byśmy się nie spotkali.Nie urodziłeś się w moim świecie.A gdzie właściwie się urodziłeś?-W Los Angeles.-W Los Angeles- powtórzył Charles, wymieniając nazwę miasta twardo, nieco gardłowo, w sposób właściwy Hiszpanom.-W Los Angeles rodzi się niewielu Jankesów, to miasto klasztorów i świątyń.Jeszcze w latach dwudziestych tego wieku palono tam książki i ludzi, aby przypodobać się Bogu.W Los Angeles rządzi Inkwizycja, Czerwone Habity, orzekające o życiu i śmierci, myślach i snach.Przypuśćmy jednak, że urodziłeś się w Los Angeles mojego świata.Czym byś się zajmował? Byłbyś pilotem u Diablos des Los Aereos, którzy zabijają czas w Manili i zrzucają napalm na dżungle w Zamboanga i Basilan, aby wytępić pogańskich Morosów, lub bombardują w Brazylii gniazda oporu Indian za to, że są oni wygodni dla Pemexu lub dlatego, że znaleziono u tych biednych analfabetów leninowskie ulotki o rzekomo podburzającej treści, pochodzące z drukarni Castra?- Odwrócił się gwałtownie.-Wybacz mi, Steve.Nie chciałem cię ranić, ale świadomość tego wszystkiego jest okropna.-Skąd ta gorycz? - zapytał Steve.- Czyżbyś tęsknił za swoim światem? Był tak no mało wart co mój.- Chciałbym żyć w twoim świecie.Był większy niż ten, który wyobrażałem sobie na podstawie obietnic Francisa.Zresztą ten kretyn przegrał świat jeszcze lepszy i nawet tego nie zauważył.-To normalne- odparł Steve.- Mógłby uświadomić sobie to wszystko jedynie wtedy, gdyby był tu z nami.- Tylko że wtedy zastrzeliłbym go jak psa- zapewnił Charles Murchinson.- Posłałbym go do piekła.-Jestem pewien, że znalazł się już w nim bez twojej pomocy.- A cóż to za piekło, którego nawet nie zauważyłeś?Steve wzruszył ramionami.-Wydaje mi się, że najstraszliwsze, jakie może istnieć.- Często zastanawiałem się- wtrącił Ruiz -czy jedna przyszłość wyklucza drugą, czy też istnieją one obok siebie równolegle.- W jakiś sposób chyba tak- powiedział Steve.-Przynajmniej w naszych wspomnieniach.Wątpię jednak, aby istniały w rzeczywistości.Zresztą za mało wiemy jeszcze na ten temat.- W takim razie ta przyszłość, która istnieje w moich wspomnieniach, umrze wraz ze mną- powiedział Ruiz.Steve przytaknął.- A więc powinienem spisać to wszystko.- Dla kogo?- zapytał Charles.- Dla Goodlucków i Blizzardów z następnych pięciu milionów lat.Dla potomków mieszkańców Atlantydy.Charles roześmiał się.- Daj spokój, Ricardo.Nasz świat nie był wart tego, aby go naśladować.Ludzie utworzą lepszy.- Ale nasze zapiski mogłyby im pomóc.- Nie doceniasz przestrzeni czasowych - zaoponował Steve.- Pomiędzy dniem dzisiejszym a epoką zwaną "kulturą ludzką" rozciągają się trudne do opisania pustkowia, w których przewarstwia się stale pył dziejów.Nawet piramidy nie przetrzymały tak długiego okresu.Co więc dadzą te strzępy papieru, informujące o odległej przyszłości, która nawet nam wydaje się już nierzeczywista? Naucz ich lepiej paru nieczystych zagrywek, dzięki którym zwiększy się ich siła przebicia.Tylko tyle możesz im dać na tę daleką drogę.W kilka tygodni później Steve udał się wraz z Jeromem i Leonardem Rosenthalem na północ, aby dokonać inspekcji wybrzeża - Steve ujrzał o raz pierwszy zjawisko materializacji.Chodziło o paczkę tuzina rur o długości pięćdziesięciu metrów.Trzask materializacyjny odbił się echem wzdłuż zachodnich stoków górskich.Z przodu i z tyłu ładunku rozwinęły się całe grona spadochronów, jaśniejąc wiosenną bielą, następnie cały zrzut wylądował majestatycznie, uderzając o powierzchnię morza jakby w zwolnionym tempie.Bryzgi wody strzeliły w górę, po czym opadły bezszelestnie z powrotem.Spadochrony zwiotczały, - następnie - podczas gdy rury tonęły z wolna - wydęły się ponownie przy obrzeżach, aby w końcu w ślad za ładunkiem pogrążyć się również w głębinach.Na wiosnę Steve i Charles wybrali się na polowanie na kozy w górach leżących na wschód od twierdzy.W okolicach tych roiło się od węży, założyli wiec wysokie buty, przed słońcem natomiast miały ich chronić szerokie, uplecione z turzycy kapelusze.Polowali za pomocy łuków, aby zaoszczędzić amunicji i nie zwabić nieproszonych gości.Charles trafił młodą kozę, ale nie zabił jej.Ranne zwierzę umykało pod górę, mężczyźni wspinali się w ślad za nim poprzez piargi, gąszcz kaktusów i suche, kolczaste zarośla.Zadyszani, dostrzegli wreszcie swoją ofiarę: koza utknęła w gęstych zaroślach.Daremnie usiłowała poderwać się na nogi, widząc nadchodzących prześladowców.Jej żałosne beczenie nie pomogło: Charles rzucił się na nią i szybkim ruchem poderżnął gardło.Z rany trysnęła jasna krew, oblewając mu prawe ramię, którym podtrzymywał słabnące ciało zdychającego zwierzęcia.Podniósł głowę.Słońce oświetliło jego szczupła, opalona twarz pod szerokim rondem kapelusza.Na policzkach i czole czerwieniły się krople krwi.Zadowolony z siebie uśmiechnął się, otarł nóż i wstał.Steve pomógł mu wyciągnąć zwierzę z zarośli.W tym momencie na południu rozległ się trzask materializacyjny.Charles skoczył jak oparzony i gorączkowo zaczął wodzić wzrokiem po południowej części nieba.Następnie spojrzał na swoje pochlapane krwią ręce i w jego oczach błysnął strach.- To zły znak! - wystękał.- Niech to diabli! - Pośpiesznie zaczął ocierać ręce o mizerną trawę, rosnącą tu i ówdzie pomiędzy głazami, ale krew zdążyła już skrzepnąć.Ciemniejące plamy sięgały mu aż po łokieć.Steve podał mu łuk i kołczan i dźwignął zdobycz na ramiona.Zwierzę było jeszcze ciepłe, znowu zaczęło krwawić.Śpiesznie zeszli na dół, po czym pobiegli w kierunku twierdzy.- Zaraz zacznie się zabawa- krzyknął Charles.W dziesięć minut później nad kotlinę nadleciały z południowego wschodu dwa MIG-i.- Do diabła!- zaklął Charles.-I jak na złość ani jednej chmury! Biedacy! Kiedy dotarli w końcu do twierdzy, Steve miał wrażenie, jakby ktoś przetarł mu gardło papierem ściernym.Rzucił kozę w piach między jednym barakiem a drugim, zerwał kapelusz z głowy nałożył hełm i chwycił pistolet maszynowy.- Jest pan ranny?- krzyknął Harness.Steve spojrzał na niego zdezorientowany.Dopiero po chwili zrozumiał sens pytania: jego ramię ochlapane było krwią zwierzęcia.Potrząsnął tylko głową.- Weźcie helikopter.Inni już są w drodze, ludzie Goodlucka, Blizzarda; każdy kto nie był niezbędny w twierdzy.Uważajcie na siebie: na południowym zachodzie, nad wodą, zauważono najemników, co najmniej tuzin.- Gdzie oni wylądowali? - zapytał Charles.-Jeszcze nie wiem.Kiedy tylko uzyskam namiar, podam wam dane przez radio.Ruszajcie!Co sił w nogach, pognali w stronę lądowiska.Na miejscu byt już stary Trucy, właśnie usuwał maskowanie.Wspólnie przygotowali maszyny do startu.Steve puścił w ruch śmigło.W dwie minuty później wznieśli się do góry i obrali kierunek południowy.Lecieli nisko, ocierając się niemal o wierzchołki drzew.W odległości kilku mil przemknęły w kierunku wschodnim oba MIG-i, jeden za drugim.- Nie wznoś się bardziej- powiedział Charles.-One są szybsze [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||