Index
Chalker Jack L Swiaty Rombu 04 Meduza Tygrys w opalach
elektronika praktyczna 04 1997
rozdzial 04 (282)
rozdzial 04 (200)
rozdzial 04 (235)
rozdzial 04 (16)
rozdzial 04 (59)
tyt (174)
aksamitna (5)
John Gray Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus (2)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szarlotka.pev.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .- Uśmiechnął się zprzymusem i wrócił do mieszania kawy.   Mingolli było przykro, że Gilbey nie zapytał o jegowieczór; pragnął mu opowiedzieć o Deborze.Ale to było typowe dla egotyzmuGilbeya.Jego wąskie oczy i nadąsane wargi były znamionami małoduszności, którapoza własnym dobrym samopoczuciem pozwala interesować się niewieloma tylkosprawami.A przecież Mingolla był przeświadczony, że mimo niewrażliwości,głupich napadów szału i ograniczonej tematyki rozmów Gilbey jest cwańszy, niżsię zdaje, że skrywanie własnej inteligencji jest w Detroit, gdzie sięwychowywał, elementem taktyki przetrwania.To spryt go zdradzał: wiedza ocharakterach wrogich mu poruczników, talent unikania nieprzyjemnych służb,umiejętność manipulowania kolegami.Nosił swą głupotę jak płaszcz i może robiłto już tak długo, że nie sposób jej było zdjąć.A przecież Mingolla zazdrościłGilbeyowi jego przymiotów, a w szczególności tego, jak zobojętniły go na atak.   - Nigdy się dotąd nie spóźniał - rzekł po chwili.   - No i co z tego, kurwa, że się spóźnia? - warknął wściekleGilbey.- Jeszcze przyjdzie!   Kapral za barem włączył radio i przesunął pokrętłostrojenia za muzykę latynoską, za listę przebojów, a potem za amerykański głospodający wyniki meczów baseballowych.   - Hej! - zawołał Gilbey.- Daj tego posłuchać, człowieku!Chcę się dowiedzieć, co tam z Tygrysami.   Kapral wzruszył ramionami, ale usłuchał.   - Białe Getry sześć, "A" trzy - powiedział sprawozdawca.-To ósme z rzędu zwycięstwo Getrów.   - Ale im Białe Getry dopierdzielają! - rzekł z satysfakcjąkapral.   - Białe Getry! - skrzywił się Gilbey.- I co te Białe Getrymają oprócz bandy fasolarzy po dwieście funtów wagi i paru niuchających kokęsmoluchów? Gówno! Człowieku, Białe Getry dają czadu każdej wiosny.Ale potemprzychodzi lato, na ulice trafia dobry towar i Getry, kurwa, zdychają!   - Taak - zgodził się kapral.- Ale w tym roku.   - Weź na przykład tego skurwysyna Caldwella - ignorując gorzekł Gilbey.- Widziałem go parę lat temu w meczu z Tygrysami.Człowieku, aleten gość miał uderzenie! A teraz się pałęta, jakby sprawdzał, z której stronywieje wiatr.   - Oni nie biorą narkotyków, człowieku - rzekł kapralgniewnie.- Nie mogą ich brać, bo są testy, które pokazują, czy się czegoś nienaćpali.   Gilbey się zapalał.- Białe Getry, człowieku, są bez szans!Wiesz, jak ich czasem nazywa ten facet z TV? Wyblakłe Pończoszki! JebaneWyblakłe Pończoszki! Jak można wygrać z taką nazwą? Tygrysy, na ten przykład,mają prawidłową ksywę.Jankesi, Waleczni.   - Pieprzysz, człowieku ! - Kapral zaczynał się denerwować;odłożył swój skoroszyt i podszedł do końca baru.- A co powiesz o Spryciarzach?Mają bebechowatą nazwę, a to dobra drużyna.Twoja nazwa gówno znaczy!   - Czerwoni - zasugerował Mingolla; delektował się nawijkąGilbeya, jej uporem i irracjonalizmem.A jednocześnie niepokoiła go przebijającaz niej desperacja; Gilbey, wbrew pozorom, nie był tego ranka sobą.   - O, tak! - Gilbey rąbnął w stół dłonią na płask.-Czerwoni.Popatrz na Czerwonych, człowieku! Popatrz, jak im dobrze idzie, odkądKubańczycy przystąpili do wojny.Myślisz, że to nic nie znaczy? Myślisz, żenazwa nic im nie pomaga? Wyblakłe Pończoszki, nawet jakby doszły do finału, niemają na Czerwonych sposobu.- Roześmiał się gardłowo i burkliwie.- Jestem,człowieku, kibic Tygrysów, ale coś mi mówi, że to nie ich rok, kapujesz.Czerwoni roznoszą grupę wschodnią ligi, Jankesi idą w górę i jak się, człowieku,spotkają w październiku, wszystkiego o wszystkim się dowiemy.Wszystkiego opieprzonym wszystkim! - Jego głos był coraz bardziej zduszony i drżący.- Więcmi tu, człowieku, nie pierdziel o tych cipowatych Wyblakłych Pończoszkach! Gównosą warci i nigdy inaczej nie było ani nie będzie, póki nie zmienią swojejpierdolonej nazwy!   Kapral wycofał się z konfrontacji wyczuwającniebezpieczeństwo i Gilbey popadł w markotne milczenie.Przez chwilę słychaćbyło tylko pracę wirnika helikoptera i płynący z radia łagodny jazzik.Dokantyny na poranne piwo wkroczyło dwóch mechaników, a niedługo potem trzechpodtatusiałych sierżantów z brzuszkami, rzedniejącymi włosami ikwatermistrzowskimi insygniami na ramionach; usiadłszy przy pobliskim stolikurozpoczęli grę w remika.Kapral przyniósł im dzbanek kawy i butelkę whisky,które w czasie gry mieszali i popijali.Otaczała grę atmosfera tradycji,atmosfera czegoś, co robi się codziennie o tej samej porze; obserwującsierżantów Mingolla dostrzegł ich opasłe, przeżarte rozluźnienie, ich kordialnekumplostwo.I wtedy poczuł się dumny ze swej drżącej ręki.Była to ułomnośćhonorowa, znak, że on przebywał w samym sercu wojny, a ci faceci nie.A przecieżnie żywił do nich niechęci.Absolutnie żadnej.Dawała mu raczej poczuciebezpieczeństwa świadomość, że ci trzej mężczyźni o ojcowskim wyglądzie są tu, byzaopatrzyć go w strawę, gorzałkę i nowe buty.Nurzał się w bezmyślnym,szczęśliwym gwarze ich rozmowy, w oparach dymu, który zdawał się płynąć nie zcygar, a wprost z ich samozadowolenia.Miał przekonanie, że mógłby do nichpodejść, zwierzyć się ze swych problemów i dostać przyjacielską poradę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.