Index Foster Alan Dean Tran ky ky 03 Czas na potop Chalker Jack L Swiaty Rombu 03 Charon Smok u wrot Foster Alan Dean Przekleci 03 Wojenne lupy Największa Tajemnica Ludzkoci (tom I) cz. 03 J.R.R. Tolkien 03 The Return Of The King 018 03 (5) abc.com.pl 6 Słoneczna loteria bigmanual K. J. Yeskov Ostatni Wladca Pierscienia |
[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Tato, co ja mam robić? Wpadł do piekarni na rogu i wskazał kolejno trzy rodzajepieczywa zza szyby gabloty, które zamierzał kupić. - Tato, co ja do cholery mam robić? Z całej siły zacisnąłem powiela.łzy wyżłobiły w mojej twarzymokre koleiny, które poczułem, kiedy podniosłem ręce, żeby zakryć oczy. - O Boże! Wcisnąłem poduszki dłoni w oczodoły i patrzyłem, jak nawszystkie strony świata eksplodują doskonałe barwne desenie.Kiedy ucisk stałsię bolesny, cofnąłem ręce.Popatrzyłem na niego przez resztki uciekającychkolorów.Był teraz na zapleczu piekarni, schodził po szczeblach drabinkiprowadzącej pod podłogę.Tuż przed schowaniem głowy z poła widzenia zatrzymałsię i zdjął kapelusz.Dźwięk był, co prawda, wyłączony, ale wiedziałem, co terazmówi: "Przypilnuj mi kapelusza; Robercie.Dopiero co ofiarowała mi go naurodziny i usmażyłaby mnie w oleju, gdybym go zaświnił". - Niech cię diabli! Niech cię diabli, ojciec! Tak ci się zawszewszystko układało! Zawsze te zasrane nowe kapelusze, zawsze tłumy wielbicieli.Nawet umrzeć potrafiłeś jak należy.Ja pieprzę! Pieprzę! Pieprzę! Wyłączyłem telewizor i w ciemności patrzyłem, jak ekran stajesię szary, brunatny, czarny.* Otworzyłem oczy i natychmiast się obudziłem.Zielono błyszczącatarcza zegarka informowała, że jest godzina trzecia trzydzieści nad ranem.Kiedysię tak gwałtownie obudzę w środku nocy, potem długo nie mogę zasnąć.Założyłemręce pod głowę i wbiłem wzrok w otaczającą mnie ciemność.Słychać było jedyniepaniczne cykanie zegarka i wycie wiatru za oknem.Po chwili jednak poczułem, żejest coś jeszcze.Na zewnątrz.Na zewnątrz, w wichrze i niebiesko - czarnejnocy.Odwróciłem głowę do okna.Patrzył wprost na mnie, przyciskając do szybypysk i łapy.Jego korpus jaśniał jak nie zapalona biała świeca.* Z chwilą jak usłyszałem, że pani Fletcher odjeżdża spod domu,wyciągnąłem ze schowka walizkę i zacząłem byle jak ściągać z wieszaków swetry,koszule i spodnie.Jedna walizka.Dużo mi nie trzeba.Nagle spadła mi na głowęspódnica Saxony.Zerwałem ją z siebie z furią i cisnąłem na ziemię.Spokojnie;mówiłem sobie, nie denerwuj się stary, masz jeszcze co najmniej godzinę, zanimona wróci.Tylko się nie daj zwariować, a w piętnaście minut będziesz spakowanyi gotowy do wyjścia.Wyprostowałem plecy i spróbowałem regularnie oddychać.Wydawałem odgłos zziajanego psa. Co powinien zabrać ze sobą uciekinier? W dodatku taki, któremuwszystkie lęki i koszmary depczą po piętach? Powinien zabrać rzeczy.Wrzucić dotorby szereg przedmiotów, zatrzasnąć zamek i nawet nie starać się myśleć, bomyślenie pochłania czas, a czasu nie ma. Zadzwonił telefon.Chciałem go zignorować, ale wszyscy przecieżwiedzieli, że jestem w domu.Anna wiedziała, że jestem w domu, a ja chciałem,żeby wszystko do ostatniej chwili wyglądało jak najnormalniej, do momentu, kiedywskoczę w samochód.Odebrałem po piętnastym dzwonku.Już samo to było błędem, bowszyscy od dawna wiedzieli, że mam zwyczaj podnosić słuchawkę po pierwszym,najdalej drugim dzwonku. Zanim się odezwałem, chrząknąłem kilkakrotnie. - Halo? - Och, Tomaszu, jednak jesteś.To ja, Saxony.Dzwonie z dworcaautobusowego.Jestem tutaj.Jestem w Galen. - O Jezu! - Dziękuję za miłe powitanie.Przepraszam cię, jeżeli. - Zamknij się, Sax, zamknij się.Słuchaj, będę tam za dziesięćminut.Czekaj na mnie.Stój przed wejściem i czekaj na mnie.Nie ruszaj się zmiejsca.Musiała wyczuć panikę w moim głosie, bo powiedziała tylko: - Dobrze, będę czekała przed wejściem - i wyłączyła się. Szczelnie owinąłem walizkę zielonym kocem i wyniosłem nazewnątrz, trzymając pakunek przed sobą.Na wypadek gdyby ktoś mnie obserwował,chorałem, żeby myśleli, że to jakaś paczka albo rzeczy do pralni.Wymusiłem nausta półuśmiech i dziarskim krokiem udałem się do samochodu.Po drodzepoślizgnąłem się na zamarzniętej kałuży i o mały włos nie wywinąłem orła.Odzyskałem jednak równowagę, a wraz z nią pewność, że zewsząd świdrują mniesetki oczu.Twardo patrzyłem przed siebie: - Abbey właśnie wyszedł z domu.- Co teraz robi? - Coś niesie, jakby paczkę. - A nie jest to przypadkiem walizka? - Nie, chyba nie, wygląda raczej na.no nie wiem na cowygląda.Lepiej sam się przyjrzyj. - Może powinniśmy zadzwonić do Anny? Kiedy wreszcie wydobyłem kluczyki i zacząłem gmerać przydrzwiczkach samochodu, miałem już absolutną pewność, że lada moment usłyszęwrzask i tupot nóg.Cudem udało mi się otworzyć drzwi.Z podziwu godnąnonszalancją nachyliłem się do wnętrza wozu i umieściłem otuloną w koc walizkęna tylnym siedzeniu. Kluczyki w stacyjce.Brum - brum.Musiałem odczekać dwieminuty, aż silnik się rozgrzeje, bo zawsze z rana rozgrzewałem wóz.Nie był toodpowiedni dzień na szpanerskie rajdowe starty, chociaż bardzo tego żałowałem.Dookoła nie działo się nic podejrzanego.Przeniosłem wzrok z przedniej szyby nawsteczne lusterko, wypatrując złoto - białego dodge'a Anny albo czarnegoramblera pani Fletcher. Wyjechałem na jezdnie, koła chwile buksowały, ale w końcuzłapały przyczepność i ruszyłem przed siebie.Buksowanie kół przyprawiło mnie opierwszy z tuzina ataków serca w drodze na dworzec autobusowy.Raz zdawało misię, że widzę wiadomego dodge'a.Raz wpadłem w poślizg na samym środku j jezdni.Potem stanąłem pod szlabanem i patrzyłem jak pociąg towarowy wiozący 768samochodów sunie przede mną w pokazowo ślimaczym tempie. Kiedy tam stałem, jakiś głupi smarkacz rzucił w mój samochódpacyną śniegu.Kula rozprysnęła się o boczną szybę, a ja naderwałem sobieścięgno w szyi, usiłując zobaczyć, co to za potwór szykuje się mnie zjeść.Zobaczyłem pryszczatego gnojka, dającego nogę w przeciwnym kierunku. Przejechał wreszcie ostatni wagon, szlaban poszedł w górę.Dworzec autobusowy był o dwie ulice dalej.Mój plan wyglądał następująco: zabraćSaxony spod dworca, walić prosto na Interstate i jechać bez przerwy przez conajmniej dwie godziny, zanim znów zaczerpnę powietrza. Rozmawiała z panią Fletcher.Stały we dwie przed niebieskimbudynkiem dworca autobusowego.Widziałem unoszące się z ich ust obłoczki pary,jak zimne dymy sygnalizacyjne. - No i co powiesz, Tom? Wracam sobie spokojnie z zakupów, a tabidula stoi tutaj i marznie.Przyjechała rannym autobusem. Saxony robiła co mogła, żeby się uśmiechać, ale w końcu dała zawygraną [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||