Index
Rivelv Zycie za Zycie
Rook
04 (278)
741 01 (2)
o reineesh mapy swiadomosci
LUKA (3)
16 (467)
Komandosi z Nawarony
abc.com.pl 7
27 (14)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • materaceopole.pev.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .- Nie chce mi się z tobą kłócić - przerwał mu Nazgul.- Jakchcesz, weź Llametha.I zejdź mi z oczu.Znów spóźniłem się z moją kwestią.Chciałem coś powiedzieć,coś wykrzyczeć, udowodnić, lecz nim zebrałem myśli w konkretne słowa, nim udało misię schwycić w płuca dostatecznie dużo powietrza - byłem już w windzie, już wklinicznej ciszy spadałem ku Bramom, i nikt nie zwracał na mnie uwagi; wciśniętykrwawym kłębkiem w kąt, dyszałem ciężko - obok Czarny sprzeczał się leniwie zrozbawionym Llamethem.- Doigrał się wielki Santana, a? Może jednak trzeba było kilka razyzdechnąć efektownie?- Żebym był szalony jak ty?- Żebyś był normalny.He, ty masz jeszcze niepokojąco zdrowyumysł.- Że co?- Dobrze ci radzę, zemrzyj parę razy.Od razu zrobi ci się lżej.- Kim ty żesz, kurwa, jesteś w rzeczywistości? Ślepakiem?Wysiedliśmy tuż nad halą rozety.Santana z Llamethem skręcili iwąskim korytarzem przeszli pod wejście do wind jednego z bocznych filarów.Wlokłemsię za nimi najszybciej, jak potrafiłem; nogi mi się plątały, plątał wzrok imyśli.Kapałem sobą w czerwonych łzach.Zjechaliśmy w heksagon numer cztery.Jedną z jego Bram wtaczał sięwłaśnie na karminowe pole wyjścia wielki, płaski czołg w towarzystwie dwóchharleyów.Długowłosi motocykliści wywrzaskiwali, fałszując, jakiś rockandrollowystandard.Kolumna minęła filar, przyspieszyła i rozmyła się w tęczy przeciwległejBramy.Koło naszej linii progu wypisana była umowna nazwa świata, który zanią się rozciąga, lecz nie zdążyłem złożyć jej liter w żaden sensowny wyraz,poderżnięcie gardła bardzo skutecznie pozbawia również zdolności koncentracji.Przerzuciło nas na jakąś łąkę.Ciążenie przygięło mnie doziemi.Szok.Cudowne uzdrowienie.Powietrze gładko wchodzące i wychodzące z płuc.- No - machnął na mnie ręką Santana - nie zostawaj w tyle.Toniedaleko, w jednym ciągu.- Wy chcecie mnie zabić - powiedziałem.- Chcecie mnie zamordować.Pozbyć się mnie.Żałujesz, że jestem nieśmiertelny, prawda? - Palce.Uniósł brwi, zdziwiony.- O co ci chodzi? No? - idziesz? nie idziesz?Chcesz się sam błąkać po Irrehaare?- Irrehaare.Wasza ostateczna wymówka.Nic się nie dzieje naprawdę.Ale mimo to poszedłem za nimi.Cóż innego mogłem zrobić?Czterokrotnie jeszcze, w jednym ciągu heksagonalnym, przechodziliśmyprzez Bramy.Naga skała smagana wichrami.Ciasne wnętrze betonowego bunkra.Pusta ulica w pogrążonym we śnie Berlinie początku dwudziestegowieku; noc kryształowo czysta.Ciemność.- Moment - mruknął Santana.Po krótkim echu jego głosu poznałem,iż znaleźliśmy się w zamkniętym pomieszczeniu.Zapłonęło światło: lampa naftowa.Santana uniósł ją ze stolikastanowiącego jedyne wyposażenie tej sali.Marmurowa podłoga.Boazeria.Żadnych okien.W przeciwległej ścianie szerokie drzwi.Stolik umieszczono w środku heksagonu - jakzorientowałem się po układzie białych linii progów Bram.Ominąłem je starannie,podążając ku drzwiom za Santaną i Llamethem.Czarny miał na sobie przewiewną lnianąkoszulę i nieco staromodne spodnie.Podobnie ubrany był Llameth; po raz pierwszyzrezygnował z maski skina - może po prostu nie zdołał jej utrzymać przechodząc dotego świata.Tak lekko odziany swe kalectwo niemal wystawiał na pokaz, chwalił sięnim.Llameth był do tego stopnia odrażający, że aż fascynujący w owejnieprawdopodobnej brzydocie - już piękny.Ja, w prostego kroju koszuli i spodniach,mogłem pasować do każdej epoki.Chybotała się lampa w ręku Santany, chybotał jejpłomień, tańczyły cienie.Postawił ją na podłodze, wyjął skądś klucz iotworzył ciężkie, żelazne drzwi.Nie skrzypiały, lekko chodziły na zawiasach.Weszliśmy na kręcone schody.Czarny drzwi dokładnie zamknął za sobą.W górę; idąctak, tępym rytmem starego latarnika, wspinającego się co dzień na szczyt latarni pospiralnych, zmurszałych stopniach, dopiero wtedy zacząłem przemyśliwać nad ucieczką.Dokąd? Obojętne; byle dalej od tych potworów, które usiłują mnie zabić, gdy tylkoprzyjdzie im na to ochota.Palce.Teraz - teraz już mogłem bezpiecznie myśleć naucieczką, albowiem nie byłem w stanie żadnych mych rewolucyjnych postanowieńwprowadzić w życie - znów byłem uwięziony w jednym świecie ze swoimi wrogami.Leczczy naprawdę byli oni moimi wrogami? Tu słowo „naprawdę” ma specyficzne znaczenie.Tak naprawdę to oni zapewne mdleją, gdy przypadkiem się zadrasną.Tak naprawdę żadenz nich i nie widział człowieka konającego.Tak naprawdę są oni statystyczną, szarąpróbką wielomiliardowego społeczeństwa, oddzieloną i wyróżnioną przypadkowąawarią Allaha - przeciętni ludzie.Tak naprawdę to najprawdopodobniej żaden z nichmnie nie zna, kimkolwiek bym nie był.Tak naprawdę nic ich nie obchodzę - i to jestnajbardziej przerażające.Kolejne drzwi.Santana zgasił lampę.Za drzwiami jasno oświetlonygorącymi promieniami słonecznymi hall.Upał.Środek dnia w środku lata.Duchota.- Witajcie na mojej plantacji - skłonił się z charakterystycznymuśmiechem na twarzy Czarny.Luizjana, 1834.  11 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.