Index
Bettelheim Bruno Cudowne i pożyteczne O znaczeniach i wartoœciach baœni (10)
Andrzej Sapkowski Ostatnie Życzenie
129 06 (5)
chip 3
elektronika praktyczna 2002
Quinnell A J Mahdi
zimna (3)
Eco Umberto Imie Rozy (4)
abc.com.pl 5
Plan Ikar Tom 2
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annkula.pev.pl

  • [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]
    .NOC WIELKIEGO SEZONUKa¿dy wie, ¿e w szeregu zwyk³ych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwacza³y czas ze swego ³ona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym - jak szósty, ma³y palec u rêki - wyrasta kêdyœ trzynasty, fa³szywy miesi¹c.Mówimy fa³szywy, gdy¿ rzadko dochodzi on do pe³nego rozwoju.Jak dzieci póŸno sp³odzone, pozostaje on w tyle ze wzrostem, miesi¹c garbusek, odroœl w po³owie uwiêd³a i raczej domyœlna ni¿ rzeczywista.Winna jest temu starcza niepowœci¹gliwoœæ lata, jego rozpustna i póŸna ¿ywotnoœæ.Bywa czasem, ¿e sierpieñ minie, a stary gruby pieñ lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pêdzi ze swego próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, ja³owe i idiotyczne, dorzuca na dok³adkê, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne - dni bia³e, zdziwione i niepotrzebne.Wyrastaj¹ one, nieregularne i nierówne, nie wykszta³cone i zroœniête z sob¹, jak palce potworkowatej rêki, p¹czkuj¹ce i zwiniête w figê.Inni porównywaj¹ te dni do apokryfów, wsuniêtych potajemnie miêdzy rozdzia³y wielkiej ksiêgi roku, do palimpsestów, skrycie w³¹czonych pomiêdzy jej stronice, albo do tych bia³ych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i pe³ne treœci, broczyæ mog¹ obrazami i gubiæ kolory na tych pustych stronicach, coraz bladziej i bladziej, a¿eby wypocz¹æ na ich nicoœci, zanim wci¹gniête zostan¹ w labirynty nowych przygód i rozdzia³Ã³w.Ach, ten stary, po¿Ã³³k³y romans roku, ta wielka, rozpadaj¹ca siê ksiêga kalendarza! Le¿y ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treœæ jej roœnie dalej miêdzy ok³adkami, pêcznieje bez ustanku od gadulstwa miesiêcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeñ, które siê w niej mno¿¹.Ach, i spisuj¹c te nasze opowiadania, szereguj¹c te historie o moim ojcu na zu¿ytym marginesie jej tekstu, czy nie oddajê siê tajnej nadziei, ¿e wrosn¹ one kiedyœ niepostrze¿enie miêdzy z¿Ã³³k³e kartki tej najwspanialszej, rozsypuj¹cej siê ksiêgi, ¿e wejd¹ w wielki szelest jej stronic, który je poch³onie?To, o czym tu mówiæ bêdziemy, dzia³o siê tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fa³szywym miesi¹cu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza.Ranki by³y podówczas dziwnie cierpkie i orzeŸwiaj¹ce.Po uspokojonym i ch³odniejszym tempie czasu, po nowym ca³kiem zapachu powietrza, po odmiennej konsystencji œwiat³a poznaæ by³o, ¿e wesz³o siê w inn¹ seriê dni, w now¹ okolicê Bo¿ego Roku.G³os dr¿a³ pod tymi nowymi niebami dŸwiêcznie i œwie¿o jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu, pe³nym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczêtych i nie wypróbowanych.Z dziwnym wzruszeniem próbowa³o siê nowego echa, napoczyna³o siê je z ciekawoœci¹, jak w ch³odny i trzeŸwy poranek babkê do kawy w przeddzieñ podró¿y.Ojciec mój siedzia³ znowu w tylnym kontuarze sklepu, w ma³ej, sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i ³uszcz¹cej siê bez koñca warstwami papieru, listów i faktur.Z szelestu arkuszy, z nieskoñczonego kartkowania papierów wyrasta³a kratkowana i pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przek³adania plików odnawia³a siê w powietrzu z niezliczonych nag³Ã³wków firmowych apoteoza w formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, naje¿onego dymi¹cymi kominami, otoczonego rzêdami medali i ujêtego w wywijasy i zakrêty pompatycznych et i Comp.Tam siedzia³ ojciec, jak w ptaszarni, na wysokim sto³ku, a go³êbniki registratur szeleœci³y plikami papierów i wszystkie gniazda i dziuple pe³ne by³y œwiergotu cyfr.G³¹b wielkiego sklepu ciemnia³a i wzbogaca³a siê z dnia na dzieñ zapasami sukna, szewiotów, aksamitów i kortów.W ciemnych pó³kach, tych spichrzach i lamusach ch³odnej, pilœniowej barwnoœci, procentowa³a stokrotnie ciemna, odsta³a korowoœæ rzeczy, mno¿y³ siê i syci³ potê¿ny kapita³ jesieni.Tam rós³ i ciemnia³ ten kapita³ i rozsiada³ siê coraz szerzej na pó³kach, jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupe³niaj¹c siê jeszcze i pomna¿aj¹c ka¿dego rana nowymi ³adunkami towaru, który w skrzyniach i pakach wraz z rannym ch³odem wnosili na niedŸwiedzich barach stêkaj¹cy, brodaci tragarze w oparach œwie¿oœci jesiennej i wódki.Subiekci wy³adowywali te nowe zapasy syc¹cych b³awatnych kolorów i wype³niali nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf.By³ to rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, u³o¿ony warstwami, usortowany odcieniami, id¹cy w dó³ i w górê, jak po dŸwiêcznych schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych.Zaczyna³ siê u do³u i próbowa³ jêkliwie i nieœmia³o altowych spe³z³oœci i pó³tonów, przechodzi³ potem do sp³owia³ych popio³Ã³w dali, do gobelinowych b³êkitów i rosn¹c ku górze coraz szerszymi akordami, dochodzi³ do ciemnych granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumi¹cych, a¿eby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoœci i sepie wejœæ w szelestny cieñ wiêdn¹cych ogrodów i dojœæ do ciemnego zapachu grzybów, do tchnienia próchna w g³êbiach nocy jesiennej i do g³uchego akompaniamentu najciemniejszych basów.Ojciec mój szed³ wzd³u¿ tych arsena³Ã³w sukiennej jesieni i uspokaja³ i ucisza³ te masy, ich wzbieraj¹c¹ moc, spokojn¹ potêgê Pory.Chcia³ jak najd³u¿ej utrzymaæ w ca³oœci te rezerwy zamagazynowanej barwnoœci.Ba³ siê ³amaæ, wymieniaæ na gotówkê ten fundusz ¿elazny jesieni.Ale wiedzia³, czu³, ¿e przyjdzie czas i wicher jesienny, pustosz¹cy i ciep³y wicher, powieje nad tymi szafami i wtedy puszcz¹ one i nic nie zdo³a powstrzymaæ ich wylewu, tych strumieni kolorowoœci, którymi wybuchn¹ na miasto ca³e.Przychodzi³a pora Wielkiego Sezonu.O¿ywia³y siê ulice.O szóstej godzinie po po³udniu miasto zakwita³o gor¹czk¹, domy dostawa³y wypieków, a ludzie wêdrowali o¿ywieni jakimœ wewnêtrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma b³yszcz¹cymi jak¹œ odœwiêtn¹, piêkn¹ i z³¹ febr¹.Na bocznych uliczkach, w cichych zau³kach, uchodz¹cych ju¿ w wieczorn¹ dzielnicê, miasto by³o puste.Tylko dzieci bawi³y siê na placykach pod balkonami, bawi³y siê bez tchu, ha³aœliwie i niedorzecznie.Przyk³ada³y ma³e pêcherzyki do ust, a¿eby wydmuchaæ je i naindyczyæ siê nagle jaskrawo w wielkie, gulgoc¹ce, rozpluskane naroœle albo wykoguciæ siê w g³upi¹ koguci¹ maskê, czerwon¹ i piej¹c¹, w kolorowe jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.