Index
Foster Alan Dean Tran ky ky 02 Misja do Moulokinu
Miller Steve Lee Sharon Wszechswiat Liaden 02 Agent
Chalker Jack L Swiaty Rombu 02 Cerber Wilk w owczarni
Foster Alan Dean Przekleci 02 Krzywe zwierciadlo
Największa Tajemnica Ludzkoœci (tom I) cz. 02
J.R.R. Tolkien 02 The Two Towers
czesc 02 rozdzial 03 (3)
Hobbit (3)
abc.com.pl 4
rozdzial 05 (193)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ramtopy.keep.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .    - Pocztówki ze stacjami też mu dawałaś?    - Nie, nigdy! Aaau, tak, tak, dałam mu wszystko!    I wtedy (scena ta sarna) drzwi z desek pękają z hukiem i wpadamja, kręcąc oburącz młynka dwoma łańcuchami a la Bruce Lee Karate Mistrz.    -.do domu?    - Tomasz!    Ocknąłem się i zobaczyłem dwie kobiety wyraźnie oczekujące odemnie odpowiedzi.Saxony dźgała mnie w bok jak sztyletem i z całej siły szczypałapod pachą.    - Przepraszam.Nie dosłyszałem pytania.    - Od razu widać, że to pisarz.Głowa w chmurach.całkiem jakMarshall.Słyszał pan, że Anna na parę lat przed śmiercią ojca odebrała mukluczyki do samochodu? Bez przerwy wpadał na drzewa.Marzyciel, ot co.Zwyczajnymarzyciel.    Każdy tu znał co najmniej tuzin anegdotek na temat France'a.Marshall za kierownicą, Marshall przy kasie w sklepie, Marshall i jego nienawiśćdo pomidorów.Był to istotny raj dla biografa, ale zacząłem się zastanawiać,dlaczego oni aż tak bardzo zwracali na niego uwagę i dlaczego tak gęsto sięmiędzy sobą kontaktowali.Wciąż przypominał mi się Faulkner i jego Oxford wstanie Mississippi.Z tego co czytałem, wszyscy w miasteczku znali go i bylidumni, że tam mieszkał, ale nie było to dla nich żadne wielkie halo - Faulknerbył po prostu ich słynnym pisarzem.A tutejsi mówili o Marshallu Fransie jak ominiaturze Boga, jakby wszyscy byli jego sługami, albo - co najmniej - jakby dlakażdego był najukochańszym bratem z licznego rodzeństwa.    Postanowiliśmy na razie nie korzystać z biblioteki, a zamiasttego odbyć spacer po mieście, bo po pierwsze nie byłem tego ranka w nastroju dooglądania jakichkolwiek książek, a po drugie paru miejsc nie odwiedzałem odkilku dni.    Wycieczka szlakiem Tomasza Abbeya rozpoczynała się od dworcaautobusowego, z obłażącymi białymi ławkami parkowymi na zewnątrz i rozkładamijazdy autobusów wywieszonymi dokładnie za ławkami, tak że trzeba było niemalwejść na kolana siedzącemu tam człowiekowi, żeby odczytać, o której przyjeżdżaautobus pospieszny do St.Louis.Za maleńkim pleksiglasowym okienkiem siedziałagruba, niebrzydka kobieta i sprzedawała bilety.Ileż to filmów zaczyna się odujęcia przyprószonej kurzem stacji autobusowej w zabitej deskami mieścinie?Autobus Greyhounda sunie wolno główną ulicą, zatrzymuje się koło kawiarenki"Nick i Bonnie" albo przy tablicy dworcowej z napisem "Taylor".Nad przedmąszybą, gdzie pas szkła ma kolor zielony, tkwi tablica z informacją, że tenkonkretny wóz jedzie do Houston albo do Los Angeles.Ale po drodze staje nistąd, ni zowąd w miasteczku Taylor, stan Kansas (Czytaj: Galeń, Missouri) iwidz, oczywiście, chciałby wiedzieć dlaczego.Przednie drzwi otwierają się z icichym sykiem i z autobusu wysiada Spencer Tracy albo John Garfield.Może mieć wręku sponiewieraną walizkę i wyglądać jak włóczęga albo mole być wystrojony wzabójcze, miastowe ciuchy.Tak czy owak, nie ma żadnego widocznego powodu, żebywysiadał właśnie tutaj.    Moim ulubionym miejscem numer dwa był sklep z koszmarkami,zaledwie kilka kroków od dworca autobusowego.Wewnątrz stały setki gotowych dostraszenia statuetek z gipsu: Apollo, Wenus, Dawid Michała Anioła, Laurel iHary, Charlie Chaplin, dżokeje ze szpicrutami w wyciągniętych rękach.Wieńcebożonarodzeniowe czekały na klientów ustawione w karne szeregi zjaw.Właścicielem sklepiku był Włoch, który bez przerwy produkował towar na zapleczui z rzadka tylko wychodził stamtąd, kiedy usłyszał, że ktoś buszuje po sklepie.Przez cały czas pobytu w Galen, zaledwie dwa czy trzy razy oglądałem jego dzieław domach i ogródkach tutejszych mieszkańców, zakładałem jednak, że czerpie żnich dostateczne zyski, skoro jakoś utrzymuje się przy życiu.Najbardziejniesamowita była nieskazitelna biel wszystkich przedmiotów.Wejście do sklepikubyło jak wstąpienie w chmury, tyle że chmury przybierały tu postać Johna F.Kennedy'ego albo ukrzyżowanego Chrystusa.Saxony nienawidziła kantorku i zawszekiedy go odwiedzałem, szła do pobliskiego sklepu, żeby sprawdzić, czy nie maprzypadkiem jakichś nowych książek w tanich wydaniach.Dałem sobie słowo, żeprzed wyjazdem z Galen kupię coś u Włocha, chociażby przez wzgląd na to, że tylegodzin przesiedziałem w jego sklepiku.Nigdy nie spotkałem tam żadnego innegoklienta.    - Aaa, to pan Abbey! Miałem nadzieję, że pan się wkrótce zjawi.Mam coś specjalnie dla pana.Proszę zaczekać.    Zniknął na zapleczu, a po chwili wyłonił się stamtąd zprzepiękną małą statuetką Lady Oliwy, która w przeciwieństwie do reszty dzieł -została pomalowana dokładnie według ilustracji w książce.    - Fantastyczna! Wspaniała! Skąd pan.    - Nie, nie, proszę mi nie dziękować, to była praca zlecona.Anna wstąpiła do mnie tydzień temu i kazała zrobić dla pana ten drobiazg.Jeżelikoniecznie chce pan komuś dziękować, to Annie.Przebiegle wsunąłem statuetkę dokieszeni i postanowiłem na razie nie dokazywać jej Sax.Nie byłem w nastroju dobrzemiennych dyskusji.Miałem jeszcze pace minut do umówionego spotkania zSaxony w jej sklepie, więc skoczyłem do budki telefonicznej i wykręciłem numerAnny.    - France, słucham? - Jej głos zabrzmiał jak uderzenie młotem wkowadło.    - Anna? Mówi Tomasz Abbey jak się masz?    - Cześć, Tomaszu.Mam się doskonale.A co u ciebie? Jak tamksiążka?    - Dobrze, w porządku.Skończyłem wstępny szkic rozdziału iwydaje mi się, że wyszło jak należy.    - Moje gratulacje! Pan Tomasz Wspaniały! Zdążyłeś grubo przedczasem.Dużo niespodzianek?    W jednej sekundzie ton jej głosu przeszedł z szorstkiego włagodny.    - Tak.sam nie wiem.Chyba tak.Słuchaj, byłem właśnie uMarrone'a i dostałem od niego twój prezent.Jest wspaniały.Miałaś fantastycznypomysł.Jestem głęboko wzruszony.    - A co na to Saxony? - głos Anny był z powrotem zimny iwyniosły.    - Hmmm, jak by ci to powiedzieć, jeszcze jej nie pokazałem.    - Właśnie tego byłam ciekawa.Ale przecież możesz jejpowiedzieć, że jest to prezent dla was obojga.Powiedz jej, że to mała premia zaskończenie rozdziału.Za to się chyba na ciebie nie pogniewa, co?    - Ale dlaczego miałbym tak mówić? Przecież to prezent dla mnieod ciebie?    - Tak, to prawda, ale nie zrozum mnie źle - jej głos zamarł izawisł gdzieś w przestrzeni, nie wyjaśniając niczego.    - No więc, jeżeli to jest prezent od ciebie, to nie mam zamiaruz nikim się nim dzielić.Uświadomiłem sobie, że jestem rozdrażniony.    - Przecież tak naprawdę wcale byś się nie dzielił.My dwojeprzecież wiedzielibyśmy.    Rozmowa przerodziła się w autentyczną kłótnię.Mówiąc uczciwie,poczułem się rozczarowany.Otrzymanie prezentu sprowokowało mnie do mimowolnegosnucia fantazji na temat tego, co mnie może spotkać z Anną, a jej lekki tonpodziałał na mnie jak zimny prysznic.Zresztą, nie wiem, o co chodziło.Nakoniec Anna oświadczyła, że Pańcia ma wyznaczone szczepienie u weterynarza iszybko zakończyła rozmowę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aceton.keep.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę. Design by SZABLONY.maniak.pl.